ŻYCIE I STYL

„Każdy dzień czegoś uczył, każdy dzień to było coś nowego”

Po trzydziestu latach pracy na zasłużoną emeryturę przeszedł insp. Grzegorz Hołub, dotychczasowy komendant KPP w Świdniku. Zanim jednak pożegnał się ze służbowym mundurem opowiedział naszej redakcji o początkach swojej wieloletniej pracy w policji oraz o tym, dlaczego nie jest mu żal kończyć służbę.

Czy będzie się Panu ciężko żegnać z gabinetem komendanta?

Nie będzie mi ciężko. Odczuwam głęboką ulgę kończąc służbę. Można powiedzieć, że los mnie oszczędził, bo przez te wszystkie lata nie zmierzyłem się z zadaniem, które by mnie przerosło i to jest ogromna satysfakcja.

Zaczynał Pan służbę 30 lat temu. Czy wtedy tak właśnie wyobrażał Pan sobie swoją pracę, czy może miał Pan inne wyobrażenie na ten temat?

Miałem bardzo mgliste pojęcie o tym, co mnie tu może czekać. Jak kończyłem studia na Wydziale Prawa i Administracji UMCS, to zacząłem się rozglądać za przyszłym zajęciem. Miałem wtedy starszego kolegę, który pracował w policji i bardzo namawiał mnie bym wstąpił w policyjne szeregi. Mówił: „Ty jesteś sportowcem, cały czas jesteś w ruchu. Lubisz zadania i rywalizację, spodoba ci się, tu nie będziesz się nudził”. I ja za tym poszedłem, bo szukałem przede wszystkim pracy ciekawej i rzeczywiście taką znalazłem. Mój kolega w niczym się nie pomylił. Byłem tu zaskakiwany niemal codziennie.

Początki nigdy nie są łatwe. Jak Pan wspomina ten okres w swoim życiu?

To może zabrzmi trochę jak anegdota. Dokumenty złożyłem zaraz po studiach, w 1990 r. Policja ulegała wtedy ogromnym przemianom, przede wszystkim od 6 kwietnia przestała być milicją. Pamiętam, że jak już przeszedłem procedurę naboru, która trwała dość długo, rozmawiałem z kadrowcem w Komendzie Wojewódzkiej. On wtedy powiedział mi taką rzecz: „Jak zostaniesz już policjantem to pamiętaj, że niczemu nie możesz się dziwić. Jeśli się kiedykolwiek zdziwisz to znaczy, że się nie nadajesz do tej pracy.” I rzeczywiście teraz z perspektywy tych prawie 30 lat mogę powiedzieć, że tak w tej robocie jest. Niczemu się nie można dziwić, choć jest się zaskakiwanym każdego dnia.

A jak rodzina podeszła do Pana decyzji o wyborze policyjnego munduru?

To była kolejna nauka jaką odebrałem. To było chwilę po tym jak zostałem przyjęty do policji. Pobrałem mundury, jeszcze z obszyciami starej formacji, oraz całe wyposażenie i przyniosłem wszystko do domu. Pamiętam jak moja mama, z takim wręcz przerażeniem, powiedziała zabieraj mi to z domu, ja nie chcę tego widzieć ani słyszeć o tym, co ty tam będziesz robił. To mnie od razu przekonało, że nie mam co liczyć na sympatię ludzi, skoro nie podoba się to nawet moim rodzicom.

I faktycznie to się sprawdziło, że policjanci są tak negatywnie odbierani?

To akurat zmienia się dosyć systematycznie, ale nie powiem, że radykalnie. Z tyłu głowy jednak jest to wrażenie, że pracuje się w „firmie” wyposażonej w środki przymusu i częściej jest się surowym a nie miłym człowiekiem.

Wróćmy do Pana kariery. Został Pan młodym funkcjonariuszem. Jak się toczyły Pana losy, aż do momentu otrzymania powołania na stanowisko komendanta?

W sumie moja kariera już na początku zaczęła się nieźle rozwijać, bo w tamtym czasie, w trakcie tej wielkiej transformacji, w policji brakowało ludzi z wykształceniem prawniczym. W związku z tym, moja edukacja zaprocentowała. Szybko ukończyłem kolejne policyjne szkoły, które dały mi wiedzę i stopień oficerski. Oczywiście pomiędzy wiedzą teoretyczną zdobytą w szkole, a praktyką z codziennej służby jest duża różnica. Muszę jednak przyznać, że naprawdę miałem dobrych nauczycieli, którzy nauczyli mnie jak być dobrym funkcjonariuszem. Już w II Komisariacie Policji w Lublinie, gdzie zaczynałem służbę zostałem przydzielony do doświadczonego policjanta, dochodzeniowca który pokazał mi na czym to wszystko polega. Oczywiście każdy dzień czegoś uczył, każdy dzień to było coś nowego.

Czy zapadła Panu w pamięć jakaś historia z początków kariery?

Pracowałem przy pewnej sprawie, jeszcze jako uczący się zawodu policjant. To było zdarzenie z ogródków działkowych w Lublinie. Patrol pojechał tam na interwencję, bo ktoś się włamywał. I ci włamywacze rzucili się na policjantów z łopatami i kilofami. Jeden z policjantów dostał tym narzędziem po głowie, przewrócił się. Udało mu się jednak wyjąć broń i postrzelić sprawcę, ale drugi policjant w tym czasie pobiegł do radiowozu, jak twierdził wezwać pomoc. Zostawił swojego kolegę. To doświadczenie pokazało mi, że w tej robocie jak masz na kogoś liczyć to licz przede wszystkim na siebie. Podobało mi się jednak podejście moich starszych kolegów. Nikt nie oceniał, nie krytykował tego drugiego policjanta. Wszyscy mówili, że trzeba się znaleźć w takiej sytuacji, żeby się zmierzyć z samym sobą. I nie można oceniać, bo każdy jest inny. Ta sprawa była dla mnie w tamtym czasie naprawdę poważnym doświadczeniem.

Doświadczenia w zawodzie nabierał Pan tylko na Lubelszczyźnie czy również w innych regionach Polski?

Po dwóch latach służby przeniosłem się z Lublina do Wrocławia. W Komendzie Rejonowej Wrocław-Krzyki pracowałem w sumie 4 lata. Tam się praktycznie zakończył mój proces kształtowania jako policjanta, bo duże miasto to dużo spraw. To była wielka szkoła życia, ale mimo ciężkiej pracy, pamiętam tamten okres jako bardzo sympatyczny ze względu na niesamowitych ludzi, którzy ze mną współpracowali. Byli to głównie młodzi ludzie. Na około 60 policjantów Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego, tylko jeden zbliżał się do 15 roku służby, reszta miała ok. 6 letnie doświadczenie.

A kiedy i dlaczego postanowił Pan jednak wrócić z powrotem do Świdnika?

To była wspólna decyzja z żoną, ze względu na dzieci. Wróciłem tutaj na podstawowe stanowisko w dochodzeniówce. Korzystałem jednak ze swoich doświadczeń i w miarę szybko awansowałem. W kolejnych latach zostałam kierownikiem sekcji, zastępcą naczelnika, naczelnikiem wydziału kryminalnego, a rok później zastępcą komendanta. Przy obejmowaniu tej ostatniej funkcji odczuwałem już spory stres, bo miałem wtedy zaledwie 10 lat służby, a stanowisko było odpowiedzialne.

W sumie więc spędził Pan w Świdniku na służbie 24 lata. Najdłużej pełniąc funkcję zastępcy komendanta.

Rzeczywiście zastępcą byłem bardzo długo i to wielu różnych komendantów, z którymi do tej pory łączą mnie przyjacielskie relacje. Miałem dobrych przełożonych, poczynając od Janka Sprawki, który uczynił mnie swoim zastępcą. Generalnie jednak wspominam ten czas jako taki nie do końca dobry w mojej karierze. Zacząłem się przemieniać z policjanta w urzędnika i to mi się bardzo nie podobało. W sumie ten ostatni czas odbieram jakoś tak najgorzej. Czułem się, jakbym pracował już w jakimś korporacyjnym systemie.

Znalazł się Pan po prostu daleko od bezpośredniego kontaktu ze sprawami.

Również daleko od ideałów, z którymi tu przyszedłem. Urzędnikiem też jakoś nie bardzo potrafiłem być, wolałem być policjantem. Niestety to już jest taka droga bez odwrotu, może dlatego czuję ulgę kończąc służbę, bo już dłużej urzędnikiem nie bardzo chciałem być.

W zasadzie to można powiedzieć, że dłużej Pan pełnił funkcję takiego policyjnego urzędnika niż typowego funkcjonariusza.

Tak, choć muszę przyznać, że na początku z tym walczyłem. Jako młody zastępca komendanta jeszcze się mieszałem do pracy ludziom. Sam przyjmowałem zawiadomienia czy przesłuchiwałem świadków – tęskniłem do tej pracy, jednak życie płynęło nieubłaganie i tak pomalutku przestawałem być policjantem, co nie było miłe.

W 2016 roku został Pan już komendantem świdnickiej jednostki. Co by Pan określił jako swój największy sukces? Bo satysfakcja z takiej poważnej pracy musi być, mimo jej urzędniczego charakteru.

Największą satysfakcję miałem, gdy w ubiegłym roku byłem na odprawie krajowej w Szczytnie z Komendantem Głównym. W trakcie omawiania wyników wszystkich jednostek z całego kraju, Świdnik został wymieniony jako jedna z kilku komend notujących trzy lata z rzędu postęp. I to była ogromna satysfakcja dla mnie jako komendanta, nie jako policjanta.

A czy będzie Panu czegoś brakować po odwieszeniu munduru do szafy?

Niczego. Zrobię to bez żalu, bo nie czuje, że mam tu coś jeszcze do zrobienia. Natomiast mam inne plany. Chciałbym się realizować jeszcze na innych polach. Oprócz bycia policjantem i przełożonym, jestem także mężem i ojcem. A niestety, im bardziej chce  się być dobrym policjantem tym trudniej być dobrym mężem i ojcem. Uważam, że mam spore zaległości do nadrobienia. Służba w policji jest na kredyt, który się zaciąga u najbliższych i ten kredyt kiedyś trzeba spłacić. Ja jestem już na etapie spłacania tego kredytu. Ostatnio byłem na ślubowaniu nowo przyjętych policjantów, podczas którego komendant wojewódzki zwrócił się do ich licznie przybyłych rodzin mówiąc, że zakładają mundur razem z nimi. Tylko prawda jest taka, że policjant robi to z własnej woli, a rodzina dostaje go tak jakby w bonusie.

Czas więc na nowy etap w Pana życiu. I na koniec rozmowy, co by Pan powiedział, czego życzył lub co doradził swojemu następcy?

Żeby nigdy nie zapomniał, że najpierw pracuje się dla ludzi, potem dla pieniędzy, a jak się z tego będzie miało jeszcze jakąś satysfakcję to już wtedy będzie komplet. Życzę też by po służbie, w domu zawsze ktoś na niego czekał. I tego życzę również moim policjantom, żeby jak najwięcej satysfakcji czerpali z pracy, a będzie ona wtedy, gdy nie będziemy pracować dla siebie, tylko dla innych.

Z insp. Grzegorzem Hołubem rozmawiała red. Edyta Lipniowiecka

Reklama
Pokaż więcej

Powiązane

Back to top button